Biegnę
przez las. Za mną biegną Carl, Alex, Amber i Wonder. Mają dużo broni. Polują na
mnie. Tak bardzo chciałabym być w Czwórce. W bezpiecznych ramionach...Potykam
się o korzenie. Oni są coraz bliżej. Wyskakuję z lasu i przebiegam przez
polanę. Drzewa znów mnie połykają. Widzę Mikesa. Biegnę do niego. Bierze mnie w
ramiona. Patrzę na niego z wdzięcznością i wtedy czuję przeszywający ból przy
łopatce. Oczy zachodzą mi mgłą i powoli osuwam się na ziemię.
Leżę w łóżku starając się
uspokoić nierówny oddech. Może niepotrzebnie mu ufam? Może próbuje uśpić moją
czujność? Chociaż, z drugiej strony... czemu miałby mnie zabijać? Jesteśmy w
sojuszu- to po pierwsze, jesteśmy z jednego Dystryktu- to po drugie, nie mam z
nim żadnych szans, więc nie stanowię dla niego zagrożenia- to po trzecie. Nie
ma się czego bać. Mózgu, słuchaj. Słyszysz? Nie słyszysz... Czasami nie jestem
pewna, czy tam jesteś. Wdech. Wydech.
Budzi mnie walenie w drzwi.
-Wstawaj, zaraz zaczynasz
trening. Jak ja Cię mam budzić, jak ty nic nie słyszysz?- pełne wyrzutu słowa
Cessily zapowiadają przyjemny dzień.
-Już wstaję- bulgoczę i wlokę się
do łazienki, gdzie budzi mnie strumień lodowatej wody i mój własny wrzask.
-Przybywam z odsieczą- słyszę
pełen nadziei krzyk Mikesa.
-Mikes, naprawdę nic mi nie jest,
to tylko mój brak mózgu mnie zabolał- mówię zupełnie szczerze ziewając przy tym
szeroko.
-Ohh, a już miałem nadzieję, że
będę cię musiał uratować spod prysznica- mówi swoim typowym, uwodzicielskim
głosem chłopak.
-Jesteś okropny! Wyjdź z mojego
pokoju!- wrzeszczę i wybucham śmiechem.
-Jasne, udawaj, że byś nie
chciała- drażni się ze mną, a ja tylko parskam rozbawiona.
Kończę się myć i wychodzę z
łazienki i już chcę zrzucić z siebie ręcznik, kiedy zauważam, że Mikes nadal
stoi w pokoju.
-Co tu jeszcze robisz?- pytam
zdziwiona.
-Ehh, miałem nadzieję, że mnie
nie zauważysz- mówi wciąż tym samym tonem.
-Spadaj- wyganiam go śmiejąc się
i otwierając drzwi, przez które wychodzi z miną smutnego psiaka.
Ubieram się w strój treningowy,
zjadam śniadanie i jadę windą na dół.
-Co zamierzasz zrobić na pokazie
umiejętności?- pyta Wonder, gdy tylko dołączam do naszej zawodowej grupki.
-Pewnie trochę porzucam nożami,
pomacham toporem, strzelę z łuku, zmasakruję coś mieczem. Jeszcze się nie
zdecydowałam- odpowiadam z szerokim uśmiechem.
-Cześć wszystkim- Carl dołącza do
naszego grona, mój uśmiech momentalnie spełza z twarzy, odwracam się na pięcie
i idę trenować.
Przez cały dzień nie zdarza się
nic ciekawego. Po obiedzie jesteśmy wywoływani po kolei, najpierw chłopak,
potem dziewczyna z dystryktu. W chwili gdy opuszcza mnie Mikes mogłabym się
przyjrzeć rywalom, ale zamiast tego zastanawiam się co pokażę kapitolińczykom.
-Candy Lee, Dystrykt Czwarty-
wywołuje mnie przyjemny, acz komputerowy, kobiecy głos.
Przechodzę przez drzwi, które momentalnie
się zamykają. Wchodzę do sali treningowej, która wygląda teraz tak jakby
wszystkie rodzaje broni chciały się na mnie rzucić.
-Candy Lee- słyszę głos
dochodzący z wnęki w ścianie, w której siedzą kapitolińczycy, w tym główny
organizator Igrzysk Fidserald Kant.- Możesz zaczynać.
Podchodzę do stanowiska z nożami
i spokojnie wbijam je wszystkim kukłom w serca, udaję się do stanowiska
łuczniczego, gdzie cele są dalej i robię to samo. Potem z wielką determinacją
ucinam kilku groźnie wyglądającym, plastikowym ludziom głowy, a na koniec
strzelam z łuku.
-Dziękujemy, możesz już iść.-
Ohh, dziękuję za pozwolenie, to dla mnie wielki zaszczyt, startowanie w waszej
grze. Było kilka mniej udanych strzałów z łuku, ale ogólnie było bardzo dobrze.
Jak dobrze, że jestem zawodowcem.
_____________________________________
Dobra, wstawiam wam coś małego w
zadośćuczynieniu za niedawną nieobecność. Wiem, znów nie ma szału, ale chyba aż
tak źle nie jest. Jestem zadowolona, bo nawet się streściłam- opisałam jeden
dzień w jednym rozdziale. Tylko dlaczego ja nie umiem pisać dłuższych
rozdziałów? Dobra, postaram się i w piątek powinnam coś wstawić, tak w
prezencie na święta.